Schiza, czyli kult szaleństwa

W świąteczno-noworocznym wydaniu tygodnika „Wprost” natknąłem się na interesujący artykuł Wiesława Kota „Schiza zdzirliderki”. Autor pisze na wstępie tak:

„Polszczyznę roku 2005 tworzą głównie żądni kariery mieszkańcy wielkich miast, którzy nie ukończyli trzydziestki. Ich języka nie warto się jednak uczyć. Za miesiąc będzie nowy.

Otóż to! Wena nie opuszcza „twórców” (a może lepiej „tfórców”!) ani na moment, a kombinaty produkujące nowe słowa pracują pełną parą. To, co jeszcze do niedawna było trendy, dziś jest fresz, co lajtowe sofciarskie, a co fleshijazzy – podkreśla Wiesław Kot.

Nie ma absolutnie żadnego znaczenia, czy wymyśliło się sensowną nazwę czegoś lub kogoś, ważniejsze jest to, żeby zaszokować, wprowadzić w obieg jakiś wyraz czy wyrażenie i patrzeć, czy się przyjęły, czy są powtarzane” .

Publicysta „Wprost” nie ma wątpliwości, że ów subjęzyk eksplodujący na przełomie XX i XXI wieku nie tylko nie przestanie szybko istnieć, ale przeciwnie – będzie się rozwijał. W modzie jest bowiem schiza, czyli kult szaleństwa. I pieniądze, które zyskały ostatnio co najmniej 50 nowych obiegowych nazw.

To już nie tylko mamona, hajs czy peeleny, ale baniole, smalczyk i zety. Mają na nie preszer (ang. pressure –‘parcie’) głównie yuppies, czyli zarobasy. Lubią się oni wówczas pokazać w towarzystwie wylaszczonej i wypomadowanej britnejki, barbie, maniurki, szmuli, typiary albo woman. Ale to niecały podział. Woman dzieli się na dzidę, landrynę i śnieżynkę, a są jeszcze pasztety i zdzirliderki. Z kolei panienki mówią na chłopców mięso i ciastko lub ciacho.

Jednak tworzenie nowych słów to nie wszystko. Zafascynowanie wszechobecną angielszczyzną i (niestety) podstawowe braki w wykształceniu ogólnym są przyczyną rzeczy niezwykle nagannej: błędnego wymawiania słów.

Starożytny posąg to dla niektórych nastolatków Najki z Samotraki, statek, który natknął się na górę lodową – Tajtanik, z Goliatem walczył Dejwid, a Wolfgang Amadeusz Mozart napisał… Rekłem. Tymczasem wiadomo, że była Nike i był Dawid, statek nosił nazwę Titanic, a Mozart napisał Requiem [wym. rekwijem] (nawiasem mówiąc requiem to biernik l. poj. od requies ‘odpoczynek).

Wiesław Kot z niepokojem odnotowuje i to, że nowego nazewnictwa doczekało się na przykład życie liturgiczne. Podobno młodzież na komunikanty (inaczej: hostie) mówi – chipsy, na konfesjonałszafa albo kiosk, na stułęszalik, na koloratkęobroża, a na proboszczadziadek.

Jak widać, subjęzyk przenika głęboko, czasem chyba za głęboko. Ale cóż, chęć nazywania wszystkiego i wszystkich „po swojemu” jest wśród młodych ludzi przeogromna…

Pan Literka

Scroll to Top